Przekraczanie granicy samo w sobie było dość mocnym przeżyciem- byłe przejście graniczne teraz jest tylko pustą skorupą, z zabitymi dechami drzwiami i jednym nieoznakowanym okienkiem do kupowania winiet (e-winiet).
Potem było tylko bardziej egzotycznie. Po swojskiej Słowacji Węgry wydają się być jakąś odległą krainą. Jakbyśmy zostali wrzuceni w zupełnie inną kluturę. Język nie przypomina absolutnie nic, tubylcy raczej nie mówią po angielsku (my gimnastykujemy swój niemiecki), waluta (HUF- forint, 1000 huf= 4 euro)jest też dziwna.
Od jakiegoś czasu potrzebny był nam Decathlon- nasze super sprzęty kempingowe szwankują- z materaca ucieka powietrze, namiot się złąmał, gaz w butli się kończy, sandały Sko się sypią. Poza tym, mieliśmy upatrzone składane rowery, które nie dają nam spokoju od początku Eurotripu. Wiedzieliśmy, że najbliższy Decathlon jest właśnie na Węgrzech i jechaliśmy do niego przez niemal pół Europy. Na miejscu zderzylismy się z barierą jeżykową, pokazywaliśmy panu na stoisku na migi, żę nam się rurka w namiocie złamała. Z innym panem próbowaliśmy się dogdać w sprawie rowerów. Znalazły się 2 osoby w sklepie mówiące po angielsku. Naszych rowerów nie było (najbliższe w Krakowie), ale były inne- mniejsze i prawie o połowę tańsze. Po jakiejś godzinie zdecydowaliśmy się na nie. I jeszcze chyba ze 2 godziny zeszły zanim je kupiliśmy (już zapłaciliśy, a tu nas ochroniarz zatrzymuje i okazuje się, że zapłaciliśmy za jeden itp...). Pracownicy sklepu na pewno przeżyli traumę, za co przepraszamy ich serdecznie.
Zmęczeni nieziemsko ruszyliśmy w Buapeszt, w stronę łaźni, żeby się wymoczyć i odpocząć. Natkneliśmy sie na korek, ale nic to- szybko parkujemy, wyciągamy rowery i ruszamy ostro do przodu, budząc niemałe zainteresowanie wśród tubylców, którzy chętnie przepuszczali ludzi jadących na czymś, co przypomianało hulajnogi z siodełkami.
Pytając ładnych kilka razy o drogę (na migi, palcem po mapie) dotarliśmy do łaźni. Trochę się baliśmy, że nie trafimy z powrotem do samochodu.
Łaźnia Gellerta jest kompleksem basenów termalnych, saun i innych wodnych zbiorników, osadzoną w buynku z kopułkami, mozaikami i rzeźbami. Tam się moczyliśmy i relaksowaliśmy całe popołudnie.
Budapeszt jest bajkowy. Dunaj ma tu kolor zielonkawo-beżowy, w powietrzu unosiła się piaskowa mgiełka, architektura jakaś taka orientalna. Po łaźniach przejechaliśmy się wzdłuż rzeki, potem zjedliśmy leczo i gulasz w knajpie z widokiem na wzgórze zamkowe.
Błądząć i wracając się kilka razy znaleźliśmy nasz samochód i ruszyliśmy na kemping. Pani w ręczniku na głowie zabrała mi dowód i kazała wrócić rano i zapłacić.
W nocy złapała nas gigantyczna burza. Mieliśmy wrażenie, że na nasz połamany namiot są wylewane wiadra wody, od błysków było jasno jak w dzień, wiatr straszliwy. W obawie (Agowej obawie) przed piorunami schowaliśmy się do samochodu i siedzieliśmy tam oglądając film na komputerze. Namiot przetrwał burzę- nie przemaka, co jest dobrą wiadomością, bo nie wiemy jak go naprawić.
Rano mieliśmy kolejne spotkanie z Magiarem- pan w recepcji pierw z pogardą rzucił moim dowodem, ale potem okazał się gadatliwy i pomocny.
Jedziemy teraz do Rumunii, do Transylwanii, na spotkanie wampirów, a jak nie to przynajmniej wilków i niedźwiedzi.