Przed południem pojechaliśmy do Rygi, która w pierwszej impresji była zachycająca. Uliczny tercet trębaczy miło przygrywał, architektura zachycająca. Ale to może ta muzyka robiła taki świetny nastrój, zresztą dużo tam bardzo muzyki na ulicy. Obeszliśmy starówkę z średniowieczną, manierystyczną i rewelacyjną secesyjną architekturą. Po pewnym czasie zaczeliśmy odnajdywać znajome akcenty- mosty wyglądają jak w warszawie- poniatowski, średnicowy i świetokrzyski, jest też pałac kultury i hale KDT, tylko o troche zmienionych proporcjach.
Jadąc w kierunku Estonii zatrzymaliśmy się nad morzem i rozegraliśmy kolejny mecz, tym razem w Bałtyku. Było gorzej niż ostatnio.
Estonia okazała się być krajem skandynawskim. To już nie brać słowiańska, o nie. Na wyposażeniu każdego kempingu jest wi-fi i sauna. Tu gdzie się teraz ztarzymujemy też. Kraj jest spokojny i pusty, porośniety lasami i pokryty polami. Język też bardziej przypomina fiński. Uwielbiają krótnie wyrazy ze zdwojonymi literami- aama, uulu i tego typu. Nie dogada się już po polsku, o czym pzrekonałam się próbując gadać z panią bufetową na granicy. Jest zimno, dzień jets bardzo długi- w końcu zbliżamy się do okolicy w któej panuje dzień polarny. Komary gryzą jak najętę. Widać nie ma wystarczjąco dużo estończyków żeby wykarmić estońskie komary.
Jutro Tallinn (literki zdwojone, bo to w końcu stolica) a potem gdzieś, gdzie nas prom poniesie.