Wcześnie z rana, skoro świt, choć nie tak wcześnie jak pewnie powinniśmy, ruszyliśmy w stronę Turcji. Poruszamy się w korowodzie złożonym z 2 aut, poprzez bułgraskie bezdroża, dzikie objazdy. Wyprzedzając co raz to kolejną furmankę czy stado owiec, komunikując się za pomocą sygnałów świetlnych, dobiliśmy do granicy Unii Europejskiej. Wszystkie recenzje z wypraw do Turcji samochodem radziły doliczyć 2 godizny na granicy. Na naszym przejściu granicznym byliśmy tylko my, stado kur i inni Polacy przestzregający nas przez jazdą po Stambule samochodem. Swoją droga, język polski jest dziwny- my mówimy Stambuł, kiedy dla reszty świata jest to Istanbul. Mimo pustek przekroczenie granicy zajęło nam sporo czasu - kupowanie wiz (15 euro...ceni sie Turcja), oprawa smaochodu. Dziewczyny zapłaciły po 0,5 euro za toaletę, która była dziurą w ziemi.
Po Tureckiej stornie drogi dobre, nawet bardzo. Mkniemy więc, zatrzymując się, żeby dać leki Krzysiowi, który trochę zaniemógł. Kolejny przystanek na jedzenie. Pan na parkingu nas bardzo zapraszał, żeby tam właśnie stanąć, co wzbudziło nasz niepokój. Zjedliśmy ichneijszego fast-fooda- ja, zapiekankę serowo-makaronową z muchą, inni zjedli do kupy póltora bochna chcleba i jakieś podejrzane mięsiwo w nich (baranie...chyba, dla mnie smakowało jak kotlet z psa zmielonego razem z budą). Drogo, brudno i turecko, a na domiar złego na parkingu zaczęli nam myć samochody. Baliśmy się, że nie dadzą nam odjechać, tylko karzą płacić. Mocno nachalni nie byli, dopiero zapytani zaśpiewali 5 euron- ale my syzbko do aut, i w nogi. Złoty-trzydzieści, złoty-pięćdziesiąt na liczniku i juz nas nie ma. Tylko dziewczyny się bały, że nas będą scigać za te 5 euro i próbowały zmylić pościg, zasłaniając twarze chustami.
Ni z tego ni z owego wpadlismy nagle w Stambuł i przypomniała nam się przestroga polaków z granicy. Autostrda, a tu samochód z lewa, z prawa, wyprzedza, wymija, trąbi, pieszy przed mską, za maską, dookoła smaochodu. I zero znaków. Jedziemy więc na czuja... Do tej pory udawało się trafiać do centrum w każdym mieście, ale nie tu. Błądziliśmy, aż kupiliśmy (Ryby nam kupiły) plan miasta, co było tylko niedużym ułatwieniem.
Po nazwach stacji kolejki miejskiej dotralismy w samo serce Stambułu. Zaparkowalismy pod Błękitnym Meczetem, gdzie pan turecki-prakingowy nie chiał zejść z ceny za parking, a jak nieopacznie się wydaliśmy, że mamy kasę, to nam zaczął ją z portfela wyrywać.
Poszlismy pod Hagia Sofia i staneliśmy w sporej kolejce, gdzie zaczął nas zagadywać turecki pzrewodnik, i nie odstapił nam przez 20 minut, przepytując mnie z dat i stylów, kiedy się zdradizłam z historią sztuki. Przed samą kasą okazało się, że nie mamy waluty. Sko leciał do kantoru. Objrzeliśmy sobie Hagię Sofię, niestety nie znalazłam wszyskich interesujących mnie przedstawień.
Upał doskierwał, wszędzie chcący coś sprzedać Turcy (zaczynając jako dzieci, a potem juz coraz gorzej. Jeden facet chciał mi sprzedać kociaka, którego wziełam na ręce w barze - "If you like it, I will sell you), my idziemy sobie do Pałacu, a potem do Błękitnego Meczetu. Nie możemy wejśc, bo czas modłów. Słysyzmy za to śpiew muezzina, kierując się na Grand Bazar. Nastwieni na tanie zakupy, kebaby i wielkie i zażarte targowanie wkroczyliśmy w alejki bazaru. Skońcyzło się na tostach z serem, sprzedawcach wcale nie zainteresowanych targowaniem i sporych cenach. Coś tam jednak kupiliśmy, targowaliśmy sie ile się dało i posmakowaliśmy trochę orientu.
Po zakupach, wymaglwoani i zlani potem, wróciliśmy sie do meczetu, żeby go obejrzeć od środka. Niesety, spóznilisamy się 15 minut i już było zamknięte. Zagadał nas za to miły pan, kóry przez wiele lat robił kababy na Saskiej Kepie. Podpytaliśmy więc go o co chodzi z myciem się przed wejściem do meczetu, ramadanem, postem i modliwtami. I choć Pan mówił dobrze po Polsku, to nie wszystko zrozumieliśmy, ale za to mieliśmy informacje z pierwszej ręki. Potem Pan poganł do meczetu na modlitwę, a my w drogę powrotną.
Pan parkingowy znów chciał od nas pienędzy, ale mu nie daliśmy. Znowu, mimo planu, zabłądziliśmy.
Pożegnalismy się z drugim wehikułem na stacji benzynowej, gdzie było mnóśtwo piknikującyh o godz 21:00 Turków po poście. Nasi towarzysze wrócili pod Burgas, my zaś dalej w Europę.
Byle do Bułgarii. Na granicy kolejka, odpawy, przetrzepywanie bagażników i pełno Turków na niemiecich rejestracjach. Niektórzy wyjmowali pierzyny na stacjach benzynowych i kładli się spać na środku drogi.
Było pózno, ale udało nam się dostać tani pokój (16 euro) w hotelu, gdzieś nieopodal granicy.