Przed wschodem słońca wybudził nas śpiew muezzina, wzywający na poranną modlitwę. Cały pokój wibrował tym niesamowitym dźwiękiem, który niósł się echem po zupełnie cichej, nieruchomej medynie. Spaliśmy nieźle, więc taka pobudka sprawiła nam dużo radości, po czym pospaliśmy jeszcze kilka godzin. Kolejnym dźwiękiem, który nas powitał rano, był jakiś radosny, grupowy śpiew przy akompaniamencie prostych instrumentów, przemieszczający się po mieście, coś jakby parada. Wyskoczyliśmy z łóżka i pobiegliśmy na taras zobaczyć co to, i czy aby na pewno zamieszki z Tunezji nie dotarły i tu. Na szczęście nie- o tylko studenci przyjechali na ferie, jak nas poinformował nasz kucharz-kelner. Pod nami medyna wibrowała już od różnych dzięków i zapachów, rozstawiały się kramy- suki, a potoki ludzi płynęły dynamicznie wąskimi uliczkami, Z tarasu widzieliśmy ażurowe dachy przykrywając uliczki, stare mury i minarety niezliczonych meczetów, które jako jedyne wskazywały, że tu znajduje się jakiś specjalny budynek.
Ubraliśmy się i podekscytowani weszliśmy w medinę kupując u handlarza jakieś wypieki na parę dirhamów ( jakiś tłusty placek, rwany rękoma i jakiś duży placek z kaszy mannej). W świetle dnia medina wydała się dużo milsza, a bez stukoczących walizeczek dużo mniej osób nas zaczepiało, co nie znaczy, że nas nie zaczepiano. Zaczepiali nas handlarze i sklepikarze, wciskając nam na grzbiety swoje ciuchy, czy oferując dywany albo torebki; zaczepiali nas właściciele małych kafejek, zapraszając do stolika. A my dość chętnie dawaliśmy się zaczepiać, wstępując na kawę, czy kupując pierdołki. Targowaliśmy się zaciekle, ale pewnie i tak straszliwie przepłacaliśmy. Dawaliśmy się też za 5 dirham zapraszać na tarasy, skąd mogliśmy zobaczyć np. najważniejszy meczet Fesu- Al-Karawijjin, którego zielone dachówki to praktycznie jedyne, co niemuzułmanim może zobaczyć z tej świątyni o powierzchni 16 tys metrów kwadratowych. Ogólnie ciężko nam było zobaczyć cokolwiek, ponieważ wszystkie budynki są wkomponowane w jeden ciąg wąskiej i obskurnej uliczki, a pod brzydką ścianą zewnętrzną całe ich piękno kryje się wewnątrz. Kiedy weszliśmy do medresu BI inania, zobaczyliśmy oszałamiające ornamenty i zdobienia. Z resztą wszystkie budynki, w których byliśmy były niezwykle ozdobne wewnątrz a brzydkie na zewnątrz.
Uszliśmy już duży kawałek, kiedy zaczął zaczepiać nas jakiś "przewodnik", który opowiadał, że oprowadzał wycieczki z polskich biur podróży. I rzeczywiście znal kilka zwrotów po polsku: "uwaga kupa", "uwaga na głowy", "uwaga wózek". Oferował nam oprowadzanie po garbarniach i farbiarniach skór. Na początku chcieliśmy go spławiać, ale się nie dał, a że byliśmy coraz bardziej zagubieni w labiryncie uliczek, to zdecydowaliśmy się skorzystać z jego pomocy. I tak zyskaliśmy naszego frienda Mohameda, z którym umówiliśmy się na 30 driham za doprowadzenie do farbiarni. Jednak on, zamiast nas tam zaprowadzić, zaczął kluczyć po uliczkach, pokazując nam to tu to tamto, wołając do chwila "uwaga kupa". Próbowaliśmy go nawet zgubić, co nie było trudne, bo chodził strasznie szybko, ale zawsze jakoś nas znajdywał. W końcu doprowadził nas do farbiarni skór, gdzie koniecznie nam chcieli sprzedać kurtki, albo chociaż kacie, ale my się nie daliśmy. Potem zaprowadził nas jeszcze do przędzalni (gdzie kupiliśmy sobie po tkanej ręcznie chuście, którą ja później nosiłam przez cały dzień jak turban), potem jeszcze do suki srebra i pater; potem do kramu z przyprawami i kosmetykami; a na koniec do restauracji, gdzie miały być studenckie ceny, a było niestety drogo. Ale zjedliśmy posiłek z kuskusu. Na koniec nasz friend Mohamed zamiast umawianych 30 driham krzyknął nam 160, i jakoś przestał być naszym dobrym friendem.
Wróciliśmy do hotelu na przerwę, kupując po drodze ichniejsze słodkości (dużo miodu i sezamu), chwilę pogrzać się w słoneczku i paląc shishę na tarasie. Potem ruszyliśmy w drugą stronę Fezu, zobaczyć pałac, ale nic nie zobaczyliśmy- tylko bramę (nie jesteśmy nawet pewni czy to ta) i inną, nowszą (czyli z XIII w) część mediny, której asortyment skierowany był zdecydowanie do miejscowych, obfitował w podróbki Prady i Adidasa.
Złapaliśmy petit taxi, która za umówioną kwotę zawiozła nas na dworzec kolejowy (nowoczesny budynek, z elementami ich tradycyjnej architektury, zdecydowanie ponad ichniejszy standard) gdzie kupiliśmy bilety do Casablanki.
Po powrocie do naszej norki poszliśmy zażywać kolejnych rozkoszy turystów. Ja pomalowałam sobie dłoń henną, co nie wyszło zbyt dobrze, bo usiałam trzymać tą czarną papkę na dłoni jeszcze przez godzinę, a w tym czasie moja dłoń zamieniała się w sopel lodu- był zdecydowanie zimny wieczór, a Sko obok leżał pod trzema kocami, które chyba były z wielbłąda, bo pachniały zdecydowanie wielbłądem. Było tam zimno, że to nie przeszkadzało. Przed snem poszliśmy jeszcze na nasz taras, owinięci w koc z wielbłąda, żeby napić się herbaty miętowej.