Skoro świt, choć sporo później niż śpiew muezzina, udaliśmy się na dworzec. Pojechaliśmy petit taxi, i okazało się, że zdecydowanie opłaca się kazać włączać taksometry (o połowę taniej, niż za umówioną kwotę). Kierowca nas trochę zszokował każąc nam wrzucić nasze walizeczki do płytkiego koszyka na dachu samochodu (jeżdżą jak szaleni, bardzo gwałtownie hamując), ale na szczęście nasze walizki dojechały całe, nie wypadły nigdzie na zakręcie. Zgodnie z zaleceniami przewodnika, kupiliśmy bilety w pierwszej klasie, ale cały pociąg był na tyle porządny, że mogliśmy spokojnie podróżować drugą klasą.
Po przemierzeniu sporego kawałka Afryki, która w środku zimy jest zielona jak Polska na późną wiosnę, dotarliśmy do Casy, gdzie od razu na dworcu zaatakowali nas taksówkarze. Jako, że przewodnik podawał, że do centrum jest około 20 minut spacerem, nie wzięliśmy taksówki. I to był błąd. Może i daleko nie było, ale w dość nieuporządkowanej Casablance, gdzie nie ma dwóch metrów ciągłego chodnika, a samochody niemal potrącają ludzi lusterkami, szło nam się bardzo kiepsko. Próbowaliśmy nawet złapać petit taxi na środku skrzyżowania, ale efekt tego był taki, że zostaliśmy na środku drogi, kiedy światło zmieniło się na zielone.
Bardzo zestresowani drogą dotarliśmy do mediny, gdzie okazało się, że w hotelu- uwaga- nie ma miejsc! W środku zimy w HI hostel nie było miejsc...bo zatrzymała się tam trupa cyrkowa. Poszliśmy dalej i nieopatrznie daliśmy się zaprowadzić do "hotelu" jakiemuś dziadkowi, który nas zaczepił. Lokal w środku mediny nie powinien nazywać się nawet podrzędną noclegownią, a co dopiero "Hotel l' victorie". Pokoje zgromadzone wokół patio (nawet malowniczo) nie miały klamek, nie było okien innych niż do korytarza, w łóżku były jakieś paprochy, kibel nie posiadał spłuczki i nie było ciepłej wody. Ale nie mieliśmy nastroju dalej chodzić z walizkami i szukać, więc zostaliśmy (oczywiście, te wszystkie niedogodności zauważyliśmy dopiero później). Na szczęście w Casa nie było tak zimno jak w Fezie.
Wyszliśmy w miasto zobaczyć to ich najlepiej rozwinięte, gospodarcze centrum, pełne europejskich alei, wytwornych bulwarów i wspaniałej kolonialnej architektury w ville nouvelle. I niestety Casablanca poraziła nas swoją brzydotą. Wszystko było zaniedbane, wysoka zabudowa była chaotyczna i po prostu brzydka. I wcale nie było mocno europejsko. Chcieliśmy dojść do galerii sztuki współczesnej, ale żadna z naszych trzech map nas tam nie doprowadziła, a nawet tubylcu, których zagadywaliśmy o pomoc przy kawie, nie potrafili nam pomóc. Żeby sobie poprawić nastrój kolację zjedliśmy w podobnież jednej z lepszych knajpek w Casie, która serwuje owoce morza i ryby. Spróbowaliśmy też ichniejszego wina, ale było wyjątkowo cienkie. Jeszcze mały spacer w okolicach mediny (tutaj niezbyt ciekawej), podczas którego natknęliśmy sie na neon "Rick's cafe". Niestety, to jedyny element w jakikolwiek sposób odwołujący się do kultowej "Casablanki".
Tego dnia spaliśmy tylko pod jednym kocem, nie tuliliśmy się- bo były oddzielne łóżka- i nawet nie zmarzliśmy.