Wyspaliśmy się dobrze, mimo że prowizoryczna naprawa nie udała się i obudzilismy się tradycyjnie na ziemi. Na śniadanie po francusku zjedlismy bagietkę. I wymusliśmy na kelnerze kawę z eksresu a nie z maszynki na pieniążek.
Ruszyliśmy na Zachód. Azymut- Barcelona...ale tak tuż po drodze, tylko trochę z boku leży maleńka Andora, może by tak zahaczyć. Nigdy już więcej nie bedzię okazji, a w przeowdniku wyczytaliśmy, że to ciekawe anachroniczne, stare państewko- gdzie kobiety w 1970 r uzyskały prawa wyborcze, a Andora miała jeszcze system feudalny.I jeszcze, nasz koronny argument- darmowe schorniska! W kraju miałą działać sieć dramowych schornisk "refuges". No, jak nocleg za darmo, to jedziemy!
A więć jedziemy przez góry i doliny, i coraz wyższe góry i coraz niższe doliny, przez tunele, drogami krętymi i stomymi. Narzekaliśmy, że Karpaty jakieś takie udapetane, małe, niskie i mało strome- no to mamy Pireneje. Tempo nam trochę spadło, klocki hamulcowe piszczą na potęgę, ale twardo jedziemy do Andory.
W pewnym momecie z nienacka przekroczyliśmy granicę i znelżliśmy się w Hiszpani, potem znów Francja, potem Andora.
Zajechaliśmy do informacji turystycznej. Pan, który tam pracował był bardzo pomocny i mówił po angielsku, wbrew temu, co pisał nasz pzrewodnik (preferowany język- kataloński, jak nie umiemy po katalońsku, to możemy próbować po hiszpańsku, którym włada większość mieszkańców, a jeśli bedziemy w stolicy to może nawet spotkamy kogoś kto mówi trochę po angielsku). Dostaliśmy mnóstwo niezbyt dokładnych mapek, w tym mapkę schornisk i campingów. "Nasze" schorniska były w większości usytuowane wysoko w góach, tuż przy szlakach, ale pan nam powiedział, które bedzie najbliżej drogi.
Pojechaliśmy szukać. Pierw przejechliśmy miejscowość, nieprzyzwyczajeni do tak dużej skali mapy (cały kraj dokłądnie na jednej stonie). Potem testowaliśmy jak nasza Karolla sprawdza się w górskich warunkach, przepędzjąc ją po strumykach i górskich dróżkach. Ale szlaku pieszego ani naszej chatki- schorniska ni widu, ni słychu.
Zrezygnowani jechaliśmy już do drogi, a tu nagle- jest! Jest szlak, to znaczy, że gdzieś powyżej jest nasza chatka. Taa..gdzieś powyżej, na tej wielkiej górze. Sko pobiegł sprawdzić. A ja zostałam, wyglądająć jak znika w lesie. I czekałam, i czekałam, az wróci, go nie było długo. Już nas przepakowałam na górską wyprawę i zrobiłam szybki objad, kiedy wrócił czerowny i zziajany Sko. Przyniósł wieści, że na górze czeka nas nas kamienna chatka, ze stołem, metalowymi pryczami i kominkiem. I że jest pusta, a szlak nie tak prosty, jak moglibyśmy (my i moje chore kolano) chcieć. Robiło się jednak póóżno, niemal zmierzchało, więc podjeliśmy szybką decyzję- idziemy!
Wzielismy latarkę (na wszelki wypadek) i ruszyliśmy w góry szlakiem- pierw przez mostek, potem ostro w góre, aż na sam szczyt, gdzie były zamknięte na lato wyciągi narciarskie i nasza samotna chatka. Nie było chyba tak źle, bo w 20 minut byliśmy na górze (szlak mówił 45min).
W chatce znaleźlismy wszystko co trzeba, no może prawie wszystko bo nie było ani elektryczności, ani wody, ani toalety, ani zywej duszy. Ale był za to regulamin, księga wpisów, zapałki, podpałka, gazety, drewno do kominka, świeczki. Póki jeszcze nie zorbiło się ciemno, Sko zaczął ciąć drewno piłą (piła była, nie było siekiery), a ja poszłam zbierać chrust. Napaliliśmy w kominku, w chatce na stoku zrobiło się ciepło i jasno. Napawaliśmy się widokami z gory, a potem kolacja, szykowanie posłania na trochę przykurzonych materacach i spać o 22, kiedy nam zgasł ogień kominku.
Na noc zostały nam zażące się kłody i gwiazdy, bliżej niż zazwyczaj, bo spaliśmy na wysokości 2150 metrów, w schronisku Ple de les Perdes.