W Tangerze nie było tak ciepło jak w Casablance- bardzo zmarzliśmy pod jednym kocem, i obudziliśmy się powykręcani, ponieważ próbowaliśmy się przytulić jak największą powierzchnią ciała. Wyszliśmy na miasto. Od rana byliśmy w kiepskiej formie, a chodzenie po niesamowicie stromych uliczkach Tangeru nas naprawdę męczyło. Do tego jeszcze zaczęło padać, pani w informacji turystycznej nie mówiła po angielsku, a większość atrakcji, które sobie na ten dzień zaplanowaliśmy była albo zamknięta (Galeria Delacroix) albo tak zagłębiona w medinę, że nie mogliśmy ich znaleźć mimo usilnych starań. Jeszcze nas jakiś sprytny kelner przyłapał jak sobie wybieraliśmy jedną ze spelunek, żeby skryć się przed deszczem i wypić herbatę miętową, i zaciągnął nas do swojego lokalu, gdzie wszystko lepiło się tak strasznie, że bałam się, że jak wstanę to wyniosę przyklejone do siebie krzesełko. W przypływie beznadziei zjedliśmy jeszcze po talerzu sałatki ( talerz był brudny, jak zresztą wszystko), ale naprawdę beznadziejnie się zrobiło, jak nam gospodarz zaśpiewał cenę. Choć wcześniej pytaliśmy się ile zapłacimy za to, to tym razem jemu się pomyliły angielskie liczebniki- szesnaście i sześć, a my nie mieliśmy drobnych żeby zostawić mu tyle ile uważamy. W nienajlepszych humorach poszliśmy dalej, w kierunku kosby (cytadeli) i muzeum, które było strasznie liche. Szliśmy też dalej klifem w kierunku odległej kafejki, ale zawróciliśmy. Kupiliśmy jeszcze pół kilo mandarynek, banany i owoce agawy ("kolczaste gruszki"), całość za 3 zł, i to był nasz obiad. Tak się rozpadało, że zamknęliśmy się w naszym "luksusowym" pokoju, weszliśmy pod koc i czekaliśmy, aż będziemy w stanie wychylić nos na dwór. Wypełzliśmy dopiero na kolację, na którą zjedliśmy po sandwiczu i po ichniejszym specjale- zupa pomidorowo- fasolowo- wszystko, podawana z wielkiego kotła (jakieś 1,7 zł) i mielone mięso na patyczkach. Dobrze, tanio i miejscowo. Wróciliśmy do naszej "villi" spać, żeby wstać jutro jeszcze przed śpiewem muezzzina, czyli gdzieś przed 5.